Chyba nie będę zbyt oryginalna jeśli dodam dzisiaj przepis na pączki. Ale tłusty czwartek jest idealnym powodem żeby zrobić ten wysokokaloryczny, ale jakże pyszny przysmak. Jeszcze zdążycie je na jutro zrobić. Pamiętajcie w tłusty czwartek pączki i faworki nie tuczą więc możecie jeść do woli . Proporcje co do składników zaczerpnęłam z bloga My Man's Kitchen i z małymi zmianami zrobiłam półtora porcji. Wyszło około 35 pączków, więc jeśli to dla was za dużo to zróbcie z mniejszej ilości składników. Ale jutrzejszy dzień jest idealny, żeby zabrać ze sobą pączki do szkoły czy pracy (sama zamierzam to zrobić :) ) SKŁADNIKI:
800 g mąki pszennej
50 g drożdży
7 żółtek
1/2 szklanki cukru
150 g roztopionego masła
2 łyżki octu
1/2 łyżeczki soli
375 ml mleka
WYKONANIE:
Zrobić roztwór z drożdży, łyżki mąki, łyżki cukru i odrobiny mleka. Odstawić do wyrośnięcia
Rozpuścić masło.
Resztę składników wyrobić na stolnicy lub w misce przy pomocy miksera z specjalnymi łapkami.
Dodać roztwór z drożdży i roztopione masło.
Odstawić w ciepłe miejsce na godzinę.
Na stolnic rękami lub wałkiem spłaszczyć ciasto na grubość około 1 cm.
Szklanką (dowolnej wielkości, zależy jakie chcecie mieć pączki) wycinać kółka i odłożyć na około 30 minut.
W garnku lub we frytkownicy rozgrzać olej i smażyć pączki z każdej strony do momentu aż zbrązowieją.
Wyłożyć je na papier, żeby obciekły z tłuszczu i napełnić dżemem lub marmoladą strzykawką ze specjalną końcówką.
Cukier puder (około 2-3 szklanki) wymieszać z kilkoma łyżkami mleka. Lukier musi być dość gęsty.
Maczać pączki w lukrze i można posypać wiórkami kokosowymi.
To ciasto robi się niesamowicie prosto i szybko. Nie jest to duża porcja, bo taka na blaszkę do chleba czy keksów. Jest wilgotne i puszyste zarazem. Ja zrobiłam na jugurcie brzoskwiniowym, bo chciałam urozmaicić smak. Wy możecie wybrać inny smak lub wziąć jogurt naturalny. Pełna dowolność.Uwierzcie smakuje naprawdę dobrze, warto spróbować!
SKŁADNIKI:
(Składniki na przepis z małymi
zmianami zaczerpnięte ze strony: http://cookplease.blogspot.com/2014/01/proste-ciasto-z-jabkami.html)
2-3 jabłka
250 g mąki
2 jajka
80g cukru
3 łyżeczki proszku do pieczenia
4 łyżki śmietany
70 g jogurtu owocowego ( ja dałam pół jogurtu
brzoskwiniowego)
3 łyżki oleju
WYKONANIE:
Jajka dokładnie ubić z cukrem.
Dodawać na zmianę śmietanę, olej, mąkę z proszkiem, jogurt.
Dokładnie zmiksować.
Jabłka obrać i pokroić w kostkę.
Blachę (taka jak do chleba lub keksów) wysmarować masłem i
wyłożyć połowę ciasta.
Położyć pokrojone jabłka i przykryć resztą ciasta.
Piec z nagrzanym piekarniku w 180 stopniach przez około 50
minut.
Piegusek, czyli po prostu ciasto z surowym makiem, jest jednym z moich ulubionych wypieków. Jest prosty i szybki, a przy tym smakuje cudownie. Znika z blachy jeszcze zanim zdąży porządnie wystygnąć. Można go przełożyć jakąś masą, ale mimo wszystko najbardziej lubię tą zwyczajną wersję "bez niczego" posypaną cukrem pudrem.
SKŁADNIKI:
300 g mąki
250 g cukru
1 szklanka mleka
1 szklanka surowego maku
250 g margaryny
3 łyżeczki proszku do pieczenia
4 jajka
WYKONANIE:
Rozpuścić margarynę.
Dodać do niej żółtka i cukier. Dokładnie zmiksować.
Dodawać do masy powoli mleko, mąkę i mak. Cały czas
miksując.
Ubić białka ze szczyptą soli.
Białka przełożyć do reszty ciasta i wymieszać drewnianą
łyżką.
Średniej wielkości blachę wyłożyć papierem do pieczenia i wylać
ciasto. Rozprowadzić je równomiernie.
Piec w nagrzanym piekarniku w 180 stopniach przez 30-35
minut.
Czasami każdy ma ochotę zjeść coś niezdrowego i tłustego. Ostatnio naszło mnie na domowej roboty chipsy. Smakują inaczej niż takie z paczki, ale też są dobre. Bardzo rzadko jem chipsy, więc raz na jakiś czas takie domowe nie zaszkodzą.
SKŁADNIKI:
6 ziemniaków
Sól, papryka
WYKONANIE:
Ziemniaki obrać i pokroić w cieniutkie plastry.
Smażyć we frytkownicy lub w garnku na głębokim tłuszczu, do
momentu aż chipsy się ze złocą
Przesypać do miseczki i doprawić solą i papryką.
Wczoraj znalazłam w czeluściach internetu bardzo pomysłowy sposób na zrobienie tostów, muszę go koniecznie w najbliższym czasie wypróbować.
A wy znacie jakieś sprytne sposoby na szybkie przyrządzenie dań? Chętnie dowiem się czegoś nowego :)
Chyba każdy z nas już tak kiedyś miał, że po obejrzeniu
filmu, który wywołuje ogromne emocje, nie mógł wydobyć z siebie słowa żeby go opisać.
Właśnie to mi towarzyszy po zapoznaniu się z „Now is good”. Film porządnie gra
na uczuciach i musiałam poczekać do następnego dnia żaby chociaż spróbować coś
o nim napisać.
Tessa jest chora na białaczkę. Postanawia przerwać leczenie,
które i tak jej nie uratuje tylko ewentualnie trochę przedłuży życie. Od tego
momentu dziewczyna tworzy listę rzeczy, które chce zrobić przed śmiercią i
razem ze swoją przyjaciółką zaczyna ją realizować. Pewnego dnia zapoznaje się z
chłopakiem, który mieszka w domu obok niej. Zaczynają spędzać ze sobą coraz
więcej czasu i ich znajomość przeradza się w coś więcej. Ale czy pokonają
chorobę, strach, śmierć…?
„Now is good” porusza serca i bez chusteczek nawet nie
próbujcie go oglądać. Historia, która się tam dzieje może się wydarzyć w
rzeczywistości i pewnie już nie raz coś podobnego naprawdę się działo, co
powoduje, ze film jest jeszcze smutniejszy. Tessa jest nastolatką i już od kilku lat walczy z białaczką, ale
film nie pokazuje tej walki. „Now is good” pokazuje jej strach i niepewność
wiążących się z chorobą i z tym, że dziewczyna wie, że niedługo umrze. Postać
ta nie jest jakimś herosem tylko człowiekiem, który dobitnie pokazuje jaka
naprawdę jest rzeczywistość i co czuje osoba śmiertelnie chora. Chłopak,
którego poznaje też jest doskonale wykreowaną postacią. On także ma swoje
kłopoty oraz , co mi się bardzo spodobało, ma obawy związane z byciem z Tessą.
Może to na początku wydaje się głupie, ale przecież to normalne że obawia się
on utraty. Tym bardziej, że stracił już wcześniej ojca.
No dobra to teraz pozachwycajmy się grą aktorską i samymi
aktorami. Dakota Fanning, grająca Tessą, doskonale ukazywała emocje. Potrafiła
się odnaleźć zarówno w scenach smutnych jak i wesołych. No i jak w każdym
filmie musi też być jakieś ciacho – Jeremy Irvine. Podczas oglądania filmu i
wycieraniu oczu chusteczkami może nie skupiałam się na jego urodzie, ale
niewątpliwie jest on ślicznym aktorem. Dodatkowo w tym filmie miał naprawdę
dobrą rolę i doskonale ona do niego pasowała.
Jeżeli chodzi o muzykę w filmie to nie odgrywa ona jakiejś
większej roli. Tak w ogóle to zdecydowałam się obejrzeć ten film to usłyszeniu
piosenki „I know you care”, w której teledysku są sceny z „Now is good”. Przez
cały czas na nią czekałam, no i doczekałam się… z napisami końcowymi. Kiedy już
moje oczy były podpuchnięte od łez.
Polecam każdemu kto lubi dramaty oraz innym… może akurat im
się spodoba. Naprawdę warto. Świetni aktorzy, doskonale przemyślane postacie,
wspaniała i poruszająca historia.
Z drożdżowymi rogalikami trzeba się trochę pomęczyć i mieć cierpliwość, ale efekty są przepyszne. Zdecydowałam się na ser, bo zostało mi od obiadu a do rogalików idealnie się nadaje. Do niektórych dodałam też malin (takich zaprawionych, w soku; mogą też być mrożone), ale bez nich smakują równie dobrze. Jeżeli nie chcecie ich polewać czekoladą to możecie wybrać lukier lub cukier puder, albo zjeść bez niczego na wierzchu. Będą idealne na podwieczorek, spróbujcie!
SKŁADNIKI:
5 szklanek mąki
1 szklanka mleka
5 jajek
¾ szklanki cukru
Cukier wanilinowy
50 g drożdży
100 g margaryny
Nadzienie i polewa:
Ser w wiaderku
(takiego jak do serników)
Tabliczka czekolady
WYKONANIE:
W miseczce pokruszyć drożdże, dodać łyżkę mąki, łyżkę cukru
i odrobinę ciepłego mleka. Wymieszać i odstawić do wyrośnięcia.
Rozpuścić margarynę.
Na stolnicy lub w misce wymieszać pozostałe składniki na
ciasto. Dodać roztwór drożdży i roztopiony tłuszcz. Wszystko dokładnie
zagnieść.
Odstawić na około godzinę w ciepłe miejsce.
Ciasto rozwałkować na stolnicy i pokroić na trójkąty ( około
15 cm, zależy jak duże rogaliki chcecie mieć).
Jeżeli kupiony ser w wiaderku jest za rzadki należy dodać
kilka łyżek mąki i żółtko.
Przy podstawie trójkąta nałożyć łyżkę sera i zwijać
szczelnie w stronę czubka.
Ułożyć na blaszce w sporych odstępach. Odstawić jeszcze na
około 30 minut w ciepłe miejsce.
Piec przez 15-20 minut w 180 stopniach.
Czekoladę rozpuścić w kąpieli wodnej i polać rogaliki.
Ziemię atakują obcy. Zabijają 90 procent ludzi, na resztą
zsyłają zarazę, a cząstka która została żyje w ukryciu i przerażeniu. Cassie
przeżyła wszystkie cztery fale, nie dotknęła jej zaraza i udało jej się uciec
przed wrogiem. Nie można tego powiedzieć o niektórych członkach jej rodziny,
ale ona nadal żyje i ma dla kogo żyć. Lecz nie tylko Cassie walczy o
przetrwanie. Stawić czoło obcym muszą też Sam( brat Cassie), Evan, Ben i kilku
innych. Czy uda im się przechytrzyć mądrzejszych przybyszów? I czy nadejdzie
piąta fala?
Wydaja wam się, że to będzie książka w której biegają
ufoludki z wielkimi zielonymi głowami? Nic podobnego. Mogę wam obiecać, że nie ma tam żadnego kosmity
z długimi mackami. A jednak książka jest o inwazji obcych. „Piata fala” łamie
stereotypy i przekonania. Pokazuje ciekawą i fascynującą wizję ataku ludzkości.
W tej książce można się spodziewać wszystkiego, jest kilka momentów które zaskakują i takich które powodują, ze
nie możemy przestać czytać.
Na początku poznajemy Cassie, ale nie jeszcze przed inwazją,
tylko już w trakcie. O tym co się działo na samym początku ataku Statku Matki
dowiadujemy się z retrospekcji. Cassie prowadząc narrację pierwszoosobową
opowiada nam o swoich przygodach od początku pierwszej fali. Książka jest
podzielona na części i przy każdej
zmienia się narrator. Możemy zobaczyć akcje oczami Cassie, Bena, Evana i
Sama. Nie można wśród nich wyróżnić jednego głównego bohatera, ale to Cassie
jest poświęcone najwięcej czasu i to ona jakby „łączy” pozostałą trójkę. Evana
poznaje gdzieś w połowie książki, Sam jest jej bratem, a Ben kolegą, którego
poznała jeszcze w szkole. Żaden z bohaterów nie jest nudny, ale musze przyznać,
że nie przepadam za Evanem. Na początku wydawał mi się podejrzany, a potem jego
niektóre zachowania były denerwujące. Oprócz postaci, które relacjonują nam
wydarzenia jest też kilka pobocznych bohaterów. Najbardziej z nich polubiłam
Ringer, dziewczynę będącą razem z Benem w obozie Przystań i w oddziale.
Niesamowite jest to jak z upływem stron wątki wszystkich
postaci się łączą. Rick Yancey doskonale wszystko przemyślał i dopasował. Jest
to książka o inwazji obcych, a wcale nie wydaje się absurdalna. Autor
przedstawił to w taki sposób, że jesteśmy w stanie uwierzyć, że coś takiego
faktycznie mogłoby się stać. Książka jest napisana bardzo dobrze. Czyta się ją
sprawnie i po trochę gorszym początku potem jest już tylko lepiej i lepiej.
Koniec też jest niczego sobie. Rozwiązuje część wątków, ale pozostawia też
niewyjaśnione sprawy powodując, że zastanawiamy się co się z niektórymi osobami
stało.
Muszę przyznać, że nie byłam przekonana do tej książki, ale
naprawdę warto było ja przeczytać. Pokazuje bardzo ciekawą wizję autora, dodatkowo
napisaną w znakomity sposób. Polecam!
Ryż z jabłkami jest idealnym pomysłem na słodki obiad czy kolację. Jest sycący i dodatkowo wspaniale smakuje. Trochę trzeba sie pomęczyć z gotowaniem ryżu (a raczej ze skrobaniem garnka, który przypaliłam), ale myślę że gdybym ugotowała ryż w paczuszkach to tez by wyszło, a byłoby prościej. Tak czy inaczej warto było się pomęczyć, bo smak jest znakomity, a ochotę na takki ryż miałam już od kilku dni.
SKŁADNIKI:
3,5 szklanki mleka
2 szklanki ryżu
7 łyżek cukru
6 niedużych jabłek
Odrobina masła do posmarowania naczynia
Kawałek cytryny
WYKONANIE:
Jabłka obrać i zetrzeć na tarce.
Wrzucić do garnka,
dodać sok z kawałka cytryny, wsypać 4 łyżki cukru i gotować przez kilka minut –
co jakiś czas mieszać.
Zagotować dwie szklanki mleka.
Wsypać ryż i łyżeczkę cukru. Gotować do momentu aż ryż
będzie miękki (około pół godziny). Dolewać co jakiś czas pozostałe mleko-
często mieszać.
Do posmarowanego wcześniej masłem naczynia żaroodpornego
wyłożyć ryż-jabłka-ryż. Na wierzch położyć kawałeczki masła i posypać
delikatnie cukrem.
Piec z termoobiegiem w 180 stopniach przez 20 minut.
Zapraszam też do wzięcia udziału w ankiecie, która znajduje się u góry na bocznym pasku (patrz po prawej stronie). "Wolisz czytać książki, które mają jedną część czy serie albo trylogie?"
Od dwóch dni leżę chora w łóżku, bo to już chyba taka
tradycja, że jak zaczynają się ferie to ja muszę być przeziębiona. No ale coś
trzeba leżąc w tym łóżku robić. Na szczęście kanał telewizyjny Blink chyba się domyślił,
że mam za dużo wolnego czasu i prawie przez cały dzień puszczają Ready Steady Cook.
Nie ma nic lepszego niż maraton z tym programem.
Na Ready Steady Cook trafiłam kilka miesięcy temu i od tego
czasu jak tylko akurat skacząc po kanałach trafię na jakiś odcinek to zawsze
się zatrzymuję i go oglądam. Program jest prowadzony przez niezwykle
charyzmatycznego Ainsleya Harriotta i polega na rywalizacji dwóch zespołów.
Zapraszane są dwie osoby, które przynoszą ze sobą zakupy (muszą się zmieścić w
określonej cenie 5 lub 10 funtów) i kucharz razem z gościem przez dwadzieścia minut
przyrządza dania z przyniesionych składników. Drużyna Zielonej papryki i
Czerwonego pomidora rywalizują ze sobą, a zwycięzcę wybiera publiczność poprzez
podniesienie do góry tabliczki z odpowiednim kolorem. Ten kto dostanie więcej
głosów wygrywa 100 funtów (znaczy się gość nie kucharz) i często się zdarza,
że przekazują to na jakiś szczytny cel. Następnym etapem programu, już bez
gości, jest błyskawiczna paczka. Prowadzący wyciąga z reklamówki kilka składników i kucharze muszą powiedzieć
co by z nich przygotowali. Potem publiczność głosuje, który z nich bardziej ich
przekonał i jeden z kucharzy zostaje szefem a drugi pomocnikiem. Na tą część
mają tylko dziesięć minut. Pomaga im również prowadzący, który też potrafi
dobrze gotować.
Kucharzy jest kilku i w różnych odcinak są inaczej dobrani.
Najbardziej lubię kiedy rywalizuje Gino D’Acampo z Lesley Waters. Uwielbiam
kiedy żartują i dogryzają sobie
wzajemnie. Oprócz tego jest też wielu innych kucharzy m.in. James Martin, Paul
Rankin, Tony Tobin, Steven Sunders itd. Najbardziej podobają mi się pomysły
Gino D’Acampo i to w jaki sposób opowiada on jak przygotowuje jakieś danie. Poza
tym ma świetny włoski akcent i jego angielski brzmi zabawnie.
Ten program ma aż 21 serii, a niektóre mają nawet ponad 100
odcinków. Wyobrażacie to sobie!? Pierwsze epizody były transmitowane już w 1994
roku. Nie widziałam żadnego z tych początkowych odcinków, ale za bardzo mnie do
nich nie ciągnie, bo wtedy był jeszcze inny prowadzący, a bez Ainsleya
Harriotta to nie to samo. Ten facet naprawdę nadaje się do tego programu. Swoja
drogą ciekawa jestem skąd on bierze te różnokolorowe koszule, bo niektóre są
bardzo dziwne i specyficzne. W telewizji teraz akurat transmitują 16 serię, ale
kiedyś może się skuszę i obejrzę jakiś
odcinek z lat dziewięćdziesiątych.
Uwielbiam ten program także za pomysłowość kucharzy. Oni po
kilku sekundach patrzenia na produkty już wiedzą co z nich zrobią. Ja bym nad
tym myślała przez pół dnia. Ich pomysły rzadko się powtarzają i prawie wszystkie
wyglądają przepysznie. W Ready Steady Cook można podpatrzeć parę fajnych
pomysłów. Nauczyłam się dzięki nim obierać w bardzo fajny sposób pomarańcze i awokado. Program jest idealny na
poprawę humoru, bo prowadzący i kucharze zachowują się bardzo swobodnie i
powodują u publiczności i telewidzów uśmiech na twarzy. Więc jeśli będzie wam się
nudzić, a będziecie mieli ochotę obejrzeć jakiś program kulinarny i przy tym
dobrze się bawić do zapraszam do oglądania Ready Steady Cook. Włączcie w
telewizji kanał Viacom Blink (tam naprawdę prawie przez cały dzień leci ten
program) albo poszukajcie sobie odcinków w Internecie. Polecam.